Wspomnienia i świadectwa Bohaterów …
„W ciemnej piwnicy, przy świecy, podałam mu krew – moją. Nie wiedziałam, czy przeżyje. Ale przeżył. Miał na imię Staszek.” – wspomnienie dr Zofii Solarzowej sanitariuszki z Mokotowa.
2 [sierpnia]. Leżałem trochę wykrwawiony, bo nie było jeszcze dobrych punktów sanitarnych, w szpitaliku gruźliczym. [Ponieważ] straciłem dużo krwi, to dostałem zastrzyk. Były dwie ręce: moja i tej pani, ona miała zerową grupę krwi i ja też. Jej dwadzieścia centymetrów, to nazywała się transfuzja. [Odbywało się] to przy huku bomb. Jak ostatnia … to bomba rąbnęła. Wszyscy lekarze uciekli, zostałem sam. […] Głowę mi porozbijało [do tej pory] mam znaki. Głowę porozbijały mi cegły lecące z boku, a całe szczęście, że strop był drewniany. To była nieduża kamieniczka, wewnątrz nie od ulicy, taka jakby przybudówka. Do końca. Do niewoli nie mogłem pójść, bo się przyplątało dużo rzeczy. Po transfuzji trochę mnie jeszcze trzymali, ale zapalenie płuc i gangrena się wdała z brudu. Chcieli mnie rękę oderwać. Lekarz się pytał. Mówię: „Nie! Jak będę nawet nieprzytomny niech pan nie rusza, bo albo opluję albo pana zabiję”. Zdenerwował się, wyciągnąłem pistolet i mówię: „Widzi pan, ja śpię z pistoletem i tutaj ja rządzę”. Miałem cały czas pistolet… Powiedziałem, żeby mnie ręki nie odejmowali, bo mam dwadzieścia lat albo życie z ręką albo… Rzeczywiście późnej po wojnie ona, jak podnosiłem to nerwy były poodrzucane. […] Później byłem w 1947 roku na operacji w warszawskim szpitalu na Woli. Tam mnie powiązali [nerwy], później zaczęła dobrze się [goić]. Z czasem, gorsza, ale moja własna ręka. Uratowałem ją.
Henryk Gąska, pseudonim „Ryś Trzeci” urodzony 21 czerwca 1924 roku w Wielgolasie koło Warszawy. W Powstaniu walczył w batalionie „Ruczaj” w stopniu kaprala podchorążego.
Byłam chora, po prostu dolegliwości żołądkowe. Mama zapakowała mnie w wózek, zabrała butelkę z piciem i dwie sztuki pieluszek. Wsadziła mnie w wózek i pojechała do jakiegoś lekarza. Powstanie wybuchło w tym czasie, kiedy szła do lekarza na obcej ulicy, w obcym miejscu. (…) Trafiła na powstańczy szpital polowy.
Nazywam się Katarzyna Anna Urbanowicz. Urodziłam się 26 listopada 1942 roku. Moimi rodzicami byli (bo już nie żyją obydwoje) Helena Jacórzyńska i Tadeusz Jacórzyński. Przez cały okres wojny rodzice mieszkali w Warszawie. Mama i ojciec Powstanie spędzili w Warszawie, a mama spędziła nie w swoim własnym mieszkaniu, tylko w przygodnej piwnicy, koło której przechodziła.
W zasadzie trudno powiedzieć, co mnie było. Mama opowiadała, że miałam zapaść. Czy to była jakaś rana – ale nie mam żadnych blizn – czy to było spowodowane biegunką. W każdym razie miałam zapaść i lekarz – jak mama twierdzi – uratował mi życie, bo doszedł do wniosku, że uratować mnie może tylko transfuzja krwi mamy. Wtedy nie badano grup krwi. Gdyby wiedziano, jakie mamy – bo mam Rh-, mama miała Rh+. Konflikt był, tej transfuzji normalnie bym nie przyjęła. To była [obosieczna] broń ostatniego ratunku – albo kogoś się uratowało, albo umarł. Była taka furtka, że transfuzja krwi od kobiety ciężarnej nie zabijała. Były przeciwciała, które kobietę ciężarną uodparniały na jej własny płód. To umożliwia, że jej dziecko ma inną grupę krwi niż matka i [organizm] płodu nie odrzuca. Transfuzja krwi od kobiety ciężarnej nie wywoła efektu odrzucenia. Dokonano transfuzji, uratowano mnie. Natomiast mama była bardzo wyczerpana, bo po głodówce,
Tak, ósmego został zabity [Antek Rozpylacz]. Jeszcze go widziałam w bramie właśnie, a ja dziewiątego już dostałam w czapę tak, że już nie mogłam iść do akcji, bo urwana ręka i krwi nie wiem ile mi zostało i już w ogóle nie mogłam iść do walki. Leżałam (mam nawet kartę chorobową) w czterdziestu stopniach temperatury, bo to i brudno, i zakażenie. Widać nawet, tu był sączek przeprowadzony. [Przebywałam w szpitalu] do końca Powstania na Wspólnej 27 i stamtąd Niemcy nas wywieźli jako jeńców wojennych do stalagu, czyli do szpitala dla jeńców. (…) Kochani, byłam zupełnie wykończona, nie było krwi na transfuzję, a ja tyle krwi straciłam, że w ogóle trzeba było pełną transfuzję zrobić i nie było tego.
Apolonia Dziurzyńska, urodzona w Warszawie 14 stycznia 1923
Dowództwo naszego plutonu było na Pogonowskiego, to było jakieś trzysta metrów [dalej]. I ja mówię: „Dam chyba radę”. I poszedłem, ale przed dowództwem się już przewróciłem i zaopiekował się mną drugi oficer, porucznik Czarnecki (to prokurator z Wilna, [prawdziwe nazwisko Dominik Piotrowski] jak potem po wojnie się dowiedziałem), [niższy] ode mnie, wziął mnie na ręce i zaniósł do punktu opatrunkowego. W czasie jak tam była [strzelanina], ja widocznie skaleczyłem [błonę] śluzową, krew mi z ust leciała i jak w punkcie opatrunkowym mnie opatrywali (to się potem dowiedziałem, bo jak się przewróciłem, to nie mogłem mówić), to był szok, ale wszystko słyszałem. Pytali się „Czy są na plecach dwa wloty? A czy tu jest wylot?”. Znaczy mam dwa odłamki w płucach. Założyli mi opatrunek i zanieśli do fortu Sokolnickiego. Fort Sokolnickiego był w parku Żeromskiego koło placu Wilsona. Zanieśli mnie [i] mówili: „Dwa odłamki w płucach znaczy do rana już nie wytrzyma”. Przy okazji ktoś mi pantofle zdjął z nóg, tak że byłem w skarpetkach. Leżałem całą noc z 18 na 19 sierpnia. Rano przyszedł lekarz, późniejszy [profesor] Szulc i zobaczył, że jeszcze żyję. Okazało się potem, że ta rana nie była groźna, bo ten granat upadł tuż koło mnie, jak strzelałem trochę pochylony, przebił mi tylko grzebień łopatki i wyszedł. Najgłówniejsze cztery odłamki dostałem poza [płucami] i straciłem bardzo dużo krwi. Był problem, bo właściwie całą noc krwawiłem. Wprawdzie był opatrunek, ale to wszystko przesiąkło. Pamiętam, że obok mnie leżał trup zakonnicy. [Otaczający mnie ludzie] litowali się, że taki młody chłopiec i musi umrzeć, a ja wiedziałem, że nie mogę umrzeć, bo muszę żyć. [Był] problem, co zrobić, bo to przecież nie było tak jak normalnie przy transfuzji, badanie, jaka grupa krwi, ale łączniczka powiedziała, że ona ma grupę zero. Szpital w forcie był bardzo bezpieczny, bo były cztery piętra i nasyp ziemny, że tam nawet bomba nie mogła nic zrobić. Uratowała mi dziewczyna życie, bo bezpośrednio była transfuzja z jej żyły do mojej żyły. Potem poprosiłem, żebym nie leżał w forcie, bo był straszny zaduch, a ja od małego dziecka byłem węchowcem i nie znosiłem [brzydkich zapachów].
Nazywam się Eugeniusz Spiechowicz. Jestem rocznik 1929. Jestem żonaty, mam dwie córki i trójkę wnucząt. Jedno płci męskiej, dwoje płci żeńskiej. Urodziłem się w Markach pod Warszawą, z tym że w 1934 roku rodzice przenieśli się do Warszawy. Najpierw mieszkaliśmy na ulicy Bednarskiej, a później do Powstania Warszawskiego mieszkaliśmy na Marymoncie tuż przy lesie Bielańskim.
Przeniesiono mnie na ulicę Czarneckiego 47 czy 49, gdzie każde mieszkanie musiało dać jeden pokój dla rannych. Tam przebywałem do końca Powstania, z tym że następnego dnia po tej transfuzji wzięto mnie na opatrunek. Było to nie bardzo przyjemne, bo na żywca sondowanie i szukanie odłamków. Później po sondowaniu dostałem narkozę [i zostałem opatrzony].
[Takie], jakie mam przygotowanie. Przygotowanie w harcerstwie, pierwsza pomoc i rozmaite zabiegi medyczne, ale takie króciutkie. Zgłosiłam się od razu do szpitala elżbietanek. Tak nikt mnie z „Baszty” nie przyjął, tylko z kierownictwa szpitala. [Powstanie] już trwało, tak. Zgłosiłam się, powiedziałam co umiem, czego nie umiem. Przyjęto mnie. Dodałam, że mam zerową grupę krwi, cenną. Wtedy bardzo chętnie zaczęto ze mną rozmawiać. W szpitalu [mieli możliwość robienia transfuzji], to był świetnie zaopatrzony szpital i mnóstwo tam było lekarzy, tak że pracował na pełnych obrotach. Przydzielono mnie do pokoiku, gdzie było trzech rannych. Nie można było wtedy mówić „chorych”, to była obraza ciężka. „Jestem ranny, nie chory!” – padało sprostowanie. Dostałam się do tego pokoiku, tam główną rolę odgrywała Niemka, elżbietanka, która mi na dzień dobry powiedziała: „Jeść pani tu nie będzie”. Tak stwierdziła i przychodziła potem sprawdzić, czy jem, czy nie jem. Zmora. Mimo że oddawałam bardzo często krew.
Jadwiga Wolff „Jagoda”
Tak. Kawałek przeszedłem. Był wybuch. [Z jednej strony] byłem zasłonięty, poszło w twarz najwięcej. Spotkałem się z kolegami, którzy przy tym byli (nie przy mnie bezpośrednio, ale w pobliżu mnie gdzieś byli) i pytałem się, co to było, czy oni wiedzą, czy to był strzał z czołgu. Nic nie pamiętali, a to było szesnaście lat po Powstaniu. Tego nie pamiętali zupełnie, tak że nie wiem, jak to było. Byłem mocno ranny. Miałem wielki upływ krwi, tak że byłem transportowany (tylko nie wiem, jak to było) do punktu opatrunkowego, ale tego już dokładnie nie powiem. Opowiadała mi „Gloria” to była łączniczka. Jak ona opowiadała: przyszli w czasie walk jacyś młodzi ludzie, że oni też chcą się dołączyć i pomóc. Ona mówi: „Jak chcecie, to proszę bardzo, nosze brać i idziemy z noszami”. Szła oczywiście cały czas na punkt, a potem jeszcze do szpitala Elżbietanek. Znalazłem się w szpitalu Elżbietanek i tam byłem od razu operowany. Mnie położyli, ale i ją położyli na sąsiednim [łóżku].
- Czy ona też była ranna?
Nie, tylko z niej spompowali straszną ilość krwi. Okazuje się, że w ogóle nie powinna, bo to siedemnastoletnia dziewczyna.
- To była transfuzja dla pana?
Tak, transfuzja z niej do mnie. Raz spotkałem tego lekarza, on mnie nawet zaczepił.
- Skąd było wiadomo, że macie taką samą grupę krwi?
Ja miałem grupę „0”. Każdy wiedział [jaką ma].
Nazywam się Jerzy Wyszyński, [w Powstaniu] Wyszyński, [pseudonim] „Janusz”, [urodzony] w 1925 roku. [W czasie Powstania byłem] w Pułku „Baszta” kompania B-2, pluton I, Warszawa Mokotów.
Jeśli chodzi o to, co robiłam. Przechodziłam szkolenie sanitarne. Bardzo śmieszne to było, bo miałam wtedy piętnaście lat. Potem, jak sama przeszłam szkolenie sanitarne, to byłyśmy zobowiązane również chłopcom przekazywać tę wiedzę. Wyobrażam sobie, jakie to musiało być zabawne dla tych chłopaków, którzy mieli przeważnie koło dwudziestu lat, jak przychodziłam ja, jako niby instruktorka i oni mieli mi meldować, że są gotowi do przyjęcia wykładów. Zdarzały się rozmaite rzeczy, bo oprócz tych wykładów, trzeba było jeszcze prowadzić inne akcje. Potem byłam również łączniczką. W „Zośce” była świetnie zorganizowana pomoc rannym. Ponieważ Niemcy penetrowali szpitale po rozmaitych akcjach, tych ważniejszych akcjach, wobec tego myśmy organizowały również punkty sanitarne poza Warszawą, żeby w razie czego po akcji można było przewieźć rannych. A jednocześnie przygotowywało się inną rzecz. Mianowicie chodziło o to, żeby każdy z chłopców miał medalik z wygrawerowaną literą swojej grupy krwi. Żeby w razie potrzeby transfuzji nie było problemu, że to się dopiero oznacza. Oczywiście wtedy jeszcze nie było tych podziałów na Rh minus, Rh plus. Ale to w ogóle nic nie znaczyło. Brałam udział w takiej akcji. To też było dosyć zabawne, bo poszłam ze swoją zwierzchniczką, komendantką, której miałam asystować. Byłam przekonana, że będę tylko asystować przy pobieraniu krwi, a ona mi po drodze powiedziała: „Słuchaj, to ja pobiorę krew pierwszemu chłopcu, a potem ty będziesz”. W życiu nie widziałam, jak się pobiera krew z żyły. W ogóle trzęsłam się cała ze strachu. Już żeśmy weszły do pokoju i nie było o czym mówić. Ona rzeczywiście pobrała tę krew. Jeszcze po drodze zdążyła mi powiedzieć: „Tylko pamiętaj, że oni nie mogą się zorientować, że ty to robisz po raz pierwszy w życiu”. No więc musiałam robić dobrą minę do złej gry. Ale jakoś bardzo szybko się uspokoiłam, jak zobaczyłam, że pierwszy z chłopaków, tych naszych, twardych, nieprawdopodobnie brawurowy chłop, jak zobaczył strzykawkę z własną krwią, to zemdlał. Od razu poczułam się lepiej i jakoś pewniej. Tak to przebiegało, pobierało się krew, potem się przekazywało do naszego wspaniałego doktora „Broma„, z którym później miałam do czynienia w czasie Powstania. Za jego pośrednictwem przekazywało się [tę krew] do szpitala w specjalnych ampułkach. Tam była oznaczana grupa. Potem trzeba było wyryć na medaliku grupę A, B, czy 0. I każdy z chłopców był w to zaopatrzony. Nie we wszystkich oddziałach przeprowadzano taką akcję.
- Czy zdarzało się, że pani oddawała krew dla swoich kolegów?
Tak było, rzeczywiście. To było po akcji na Kutscherę. W tym czasie jeszcze Batalion „Parasol” nie miał tak zorganizowanego sanitariatu. Oni korzystali z naszej pomocy. Tak się zdarzyło, że po tej akcji moja zwierzchniczka Zofia Krasowska, (zginęła podczas Powstania), która była zupełnie wyjątkową osobą i organizowała cały nasz sanitariat, była nieobecna. Przyszła do mnie moja koleżanka, powiedziała: „Słuchaj, jeden z chłopców leży w szpitalu Maltańskim na Senatorskiej, potrzebuje transfuzji. Jaką masz grupę krwi?”. „Mam grupę A„. „On ma grupę A, no to świetnie, to już, jedziemy.„ W ogóle bez zastanowienia. Wtedy ta transfuzja zupełnie inaczej wyglądała niż teraz. Leżałam na polowym łóżku koło niego i krew się przetaczało. Niestety, niewiele mu to pomogło, bo też umarł.
Anna Jakubowska „Paulinka”
Naloty. Najwięcej przeżywaliśmy, kiedy matka musiała iść pieszo do pracy – tramwaje nie kursowały, linie tramwajowe były pozrywane – musiała iść i zostawiała nas samych. Któregoś dnia, kiedy był największy nalot, powiedzieliśmy, że następnym razem, kiedy znów będzie, wyjdziemy wszyscy na ulicę, będziemy tak stali i nas zabiją, wszystkie dzieci, a było nas czworo w domu. Matka tylko jeden dzień opuściła, a potem mówiła: „Ja muszę lecieć do szpitala na Solec ratować rannych żołnierzy”. Cywilną ludność, oczywiście również. Była bardzo dużą patriotką. Słyszałem, jak opowiadały jej koleżanki, że w czasie okupacji, kiedy przywieźli z wybrzeża rannego admirała i trzeba było od razu przy operacji robić transfuzję krwi, a tylko matka miała grupę krwi „O”, a była jako instrumentariuszka w tej operacji, położyła się i dała mu krew. Zrobili mu transfuzję, a potem moja matka aż się przewracała. Na drugi dzień koleżanki pielęgniarki przywiązały ją do łóżka, a krew oddała inna, która miała też „O”. Bo „O” można dać każdej osobie z jakąkolwiek grupą krwi, jedynie „O” jest taka uniwersalna. Te historię zapamiętałem, bo opowiadały ją te koleżanki, nie matka. Matka miała wszystkie odznaczenia, jakie można mieć, chociaż do żadnej organizacji nie należała.
Bogdan Bogdański „Walery”. Urodziłem się w Warszawie 17 czerwca 1922 roku.. Należałem do oddziału walczącego na Bielanach. Zgrupowania „Żubr”. Pierwszego dnia otrzymaliśmy przydział na Bielany.
[Nasza praca harcerska polegała na Małym sabotażu]. [Więc] wie pan, chodziłyśmy po ulicy i pisałyśmy na ścianach domów „Same świnie siedzą w kinie” i tym podobne slogany, rysowałyśmy „Polskę Walczącą”, symbol „Polski Walczącej”, kładło się czasem kwiaty pod pomnikami ważnych dla Polaków postaci [i zdarzeń]. Tak to wyglądało mniej więcej. [Z reguły było dużo kwiatów jeszcze przed Powstaniem, przy ścianach domów, gdzie Niemcy złapanych cywili, po zabraniu im krwi, rozstrzeliwali. Z reguły mieli oni zagipsowane usta, żeby przed śmiercią nie mogli krzyknąć oskarżając Niemców lub patriotycznych paru słów.
[Nazywam się Kazimiera Gajl-Pęczalska, urodzona] 15 listopada 1925 w Warszawie.
(…)
Drugą moją funkcją było trzymanie lampy karbidowej nad polem operacyjnym, bo już nie było wówczas światła elektrycznego, więc operujący byli umyci do [zabiegów], natomiast ja trzymałam nad polem [operacyjnym] lampę karbidową, tylko w masce. A wtedy kiedy był większy napływ chorych, wymagających natychmiastowej – powiedzmy, przed zabiegiem operacyjnym – transfuzji, to byłam [czasem] krwiodawcą, miałam grupę 0 Rh+. Normalnie to było robione po jakiejś najprostszej próbie [krzyżowej]. Ale [w jednym przypadku] nie było czasu, więc [bez próby krzyżowej] położyli mnie obok [rannego i przetoczyli krew], z żyły do żyły. [Ranny] rzeczywiście przeżył tę operację, to doskonale pamiętam, ale dwa dni po operacji [ponieważ] było poważne uszkodzenie wątroby, zmarł. Tak że tylko pozwoliłam mu dożyć operacji [po mojej transfuzji i jeden dzień po operacji].
Nerwowo „Kruszynka” nie wytrzymał i zaczął zwiewać, Janek w drugą stronę. „Kruszynka” zwiał, a [„Żbik”] dostał w łokieć, ale uciekł.
Zofia Medyńska-Radziszewska, urodzona 18 czerwca 1925 roku w Niepruszewie, powiat Nowy Tomyśl. W czasie Powstania łączniczka. Pseudonim „Bunia”. Zgrupowanie w czasie Powstania „Jerzyki”, a przed Powstaniem „Parasol”.
Potem leżał w szpitalu Dzieciątka Jezus. Byłam przy nim, cały czas siedziałam. Jeszcze przed właściwą akcją na Kutscherę był Bronek, wtenczas przyszedł „Lot”. Nic Jankowi nie mówił, że będzie akcja, jednak tylko mnie wziął na bok i mówi: „Słuchaj, nie wiadomo, co będzie. Pamiętaj, żebyś się opiekowała Jankiem”. Oni się bardzo przyjaźnili. Rzeczywiście zginął w akcji. Jankowi ucięli rękę. Pamiętam, rano przyszłam. W nocy nie mogłam siedzieć, ponieważ nie byłam pielęgniarką, to moja siostra cioteczna siedziała, która była po szkole pielęgniarskiej. Przyszłam rano i zawołał mnie chirurg i mówi: „Proszę pani, musimy obciąć rękę, bo zgorzel gazowa się wdaje i to jest gwałt”. Ja mówię: „Ja nie mogę decydować, przecież siostra jest”. „Już nie będziemy czekać, niech pani zadzwoni po siostrę, ale robimy operację, ale kwestia jest, potrzebna jest krew do transfuzji.” Ja mówię: „No to ja dam krew, jeśli jest ta sama grupa”. Było szczęście, że była ta sama grupa i wzięli krew. Potem zawsze się śmialiśmy, że nie jesteśmy mleczne rodzeństwo, tylko przez krew.
Jakoś przeszłam, doszłam do Czackiego, ale później z tym moim kolegą, który był bardzo słaby, trzeba było z powrotem, więc co chwila stawaliśmy czy kucaliśmy za jakimiś gruzami. On co pewien czas mówił: „Ja już dalej nie mogę”. Trzeba było robić przystanki. Na szczęście na Górskiego mieszkała nasza koleżanka, której akurat tam nie było, bo byłam z nią w oddziale. Poszłam do jej ciotki, która tam mieszkała i ona dała jakieś jedzenie. On usiadł na ławeczce na podwórzu i mówił, że on już umrze, że już dalej nie może. Ja zataszczyłam go dalej. Było parę takich przystanków. Doszliśmy do Marszałkowskiej jakoś. Na Pięknej była moja szkoła Platerówny i tam w piwnicy był zrobiony szpital. Poszłam tam bo tam były moje koleżanki szkolne i tam mu coś dali do jedzenia, żeby nabrał sił, bo on nie miał siły. Potem poszliśmy przez Marszałkowską na tę Hożą (już nie pamiętam, ile było tych przystanków, ale dużo), poszliśmy do mojej szkolnej koleżanki, której mieszkanie było nie ruszone na Marszałkowskiej. Tam zjawił się jakiś lekarz – bo ten mój kolega już zupełnie osłabł – i powiedział, że trzeba mu zrobić transfuzje krwi. Trafił się jakiś taki żołnierz silny, nie zmęczony i zrobili mu transfuzję krwi. I już wtedy poszliśmy na Hożą. Jeszcze jakieś zupy były po drodze, które on jadł.
Nazywam się Teresa Łatyńska, z domu Potulicka. Jestem architektem krajobrazu po SGGW.[Walczyłam] w batalionie harcerskim „Wigry”. Byłam sanitariuszką na Starym Mieście, a potem w Śródmieściu na Królewskiej.
Źródło: Muzeum Powstania Warszawskiego
Discover more from Honorowe krwiodawstwo i krwiolecznictwo
Subscribe to get the latest posts sent to your email.
Wysłałem w lipcu skan legitymacji czekam 2 tygodnie i nic kiedy mogę się spodziewać numer karty czy jescze raz wysłać bo może zaginęło po drodze
Witam serdecznie!
Niestety wydłużył się okres oczekiwania do 4 tygodni.